Jak to pomyłki chodzą parami, a także jeżdżą karetkami

Nigdy nie przepadałam za dniami na sali porodowej gdy nic się nie działo. Szczególnie latem. To mogło zwiastować dwie rzeczy: albo letnią burzę w samym środku nocy, z walącymi piorunami za oknem, zalanym podjazdem dla karetek i niedziałającym telefonem czy brakiem światła co jakiś czas; albo co gorsze, niekończące dzwonienie dzwonka, czyli dziki tłum rodzących na izbie przyjęć i kłótnie która pierwsza powinna zająć jedno z trzech łóżek porodowych. Najgorsze jest takie czekanie od 19, gdy wszędzie jest duszno, wiatraki ledwo co chodzą, a w powietrzu coś wisi, takie nie wiadomo co. Lekarze są też wtedy niezbyt mili, włóczą się po korytarzach i narzekają,a to na nas że nic nie robimy, a to na pacjentki że się ciągle o coś pytają. Wtedy też był taki dzień. Chodziłam i nie wiedziałam co ze sobą zrobić, bo w sumie wszystkie szafki już były wysprzątane na błysk, materiały podokładane do każdej z sal. Nawet sala do cięć była przygotowana jakby jakaś kontrola miała być. Dziewczyny siedziały w dyżurce. Przeglądały księgę raportów i plotkowały o wyjazdach na urlopy, nowych ciuchach i perfumach, nowych facetach. Jednym słowem nuda. Wzięłam narzędzia do sterylizacji i powiedziawszy koleżankom, że wychodzę z oddziału poszłam je odnieść na niski parter i zabrać to, co było już dla nas przygotowane. Wróciłam może z dwadzieścia minut później. Nadal to samo. Wszędzie głucho i pusto. Tylko szum wiatraków. Około 22 zdecydowałyśmy się włączyć telewizor, stworzyć pozory ruchu, gdy wyczerpałyśmy inne pomysły. Dzwonek na izbie. Idę, mam dzwonić gdybym sobie nie radziła z przyjęciem. No w końcu jestem jeszcze młoda i dopiero się uczę, a to pierwsze dni praktyk wakacyjnych na 3cim roku, czyli tuż przed dyplomem. Pani w średnim wieku, trochę zmęczona, zakłopotana. Tyle że nie w ciąży. Otworzyłam gabinet zaprosiłam do środka, bo może pani na ginekologię. Grzecznie zapytałam co się stało, czy Pani do przyjęcia w oddział na zabieg, badania, na końcu, czy w ciąży, bo nie chciałam urazić. Trzy razy “nie” padło. Kobieta pyta czy nie ma lekarza, no to jej odpowiadam że wzywamy lekarza jeśli wiemy z czym się pacjentka zgłasza i gdy kwalifikujemy do przyjęcia do szpitala. Pani spojrzała na mnie dziwnym wzrokiem. “A kogoś starszego nie ma?”-zapytała. Zbaraniałam. To o mój wiek chodziło, czy coś babka nabroiła i się boi przyznać? Skwitowałam, ze koleżanki są zajęte (przecież nie będę dzwonić żeby któraś przyszła bo mi babka nie chce powiedzieć o co chodzi). No to pani się przemogła, że ją skóra swędzi. No ok, pytam gdzie dokładnie, czy może pokazać i takie tam. To kobieta się zaczęła rozbierać. Ewidentnie podrażniona skóra, łuszcząca się, zaczerwieniona. Tyle że na plecach, więc sprawa nie w moim obszarze. Pani chce receptę na maść. Zanim wytłumaczyłam kobiecie, że u nas recept się nie wypisuje, bo to szpital nie przychodnia i że to zajęcie dla dermatologa a nie położnej czy ginekologa, to na zegarku było grubo po 23. Wróciłam na oddział. Dziewczyny się rozlokowały w fotelach, bo nadal pusto. Dwie przysypiały, jedna czytała gazetę. Wzięłam się i ja za jakiś poradnik, bo dostawy prasy tematycznej w weekend nie ma niestety. Zaczytałam się nad jakimś głupim artykułem na temat związków partnerskich i tego typu dyrdymałach, że nawet nie zauważyłam że już dobrze po drugiej. Telefon w rogu sali. Wszystkie oczy jak 5zł. Dzwonią. W sensie pogotowie. Czyli coś nam wiozą. Podskoczyłam pierwsza, odebrałam. Krótko zwięźle i na temat: wieloródka, stan po cięciu, 37 tydzień ciąży, z obciążonym wywiadem położniczym, wartka akcja porodowa, krwotok, za 5 minut będą. Takiej prędkości chyba nigdy nie rozwinęłam na porodówce. Zestaw szybko na stolik, mycie rąk, zakładanie jałowych ciuchów i znów czekanie. Przez okno widzimy jak podjeżdża karetka. Pani Danusia zbiegła na izbę, żeby zobaczyć co się dzieje. Fakt, krzyk niesamowity słychać z dołu. Wwożą panią na wózku. Kobieta ok 35 roku życia, szczupła, brzuszek mały, taki no nie ciążowy, ale myślę może wszystkie dzieci były małe albo hipotrofia. Ratownicy przełożyli panią na łóżko, no to razem z panią Olą do niej doskakujemy, bo może rzeczywiście szybki poród będzie. Dają mi zbadać pierwszej. Fakt, krew z pochwy idzie tak jak przy skąpej miesiączce, czy gdy naczynia niektóre popękają, ale w badaniu nic nie czuć. Zupełnie nic, pustka null, zero. Aż zdębiałam. Może ja już badać nie umiem. Pani Ola za mną też nic nie czuje. Obie wystraszone czekamy na lekarza i usg. Dziewczyny tętna znaleźć nie mogą, więc ogólnie napięcie rośnie. Ja to już duszę się w tej maseczce. Po chwili pani się uspokaja, zaczyna normalnie oddychać i rozglądać się o co chodzi i gdzie ją w ogóle przywieźli. Tłumaczymy, sala porodowa, szpital miejski. Pani oczy z każdym słowem ma coraz większe, jakby nie rozumiała o co chodzi w ogóle. To pytam kobiety grzecznie, która to ciąża, który poród, a kobieta się śmiać zaczyna. Ja na dziewczyny, one na mnie i na babkę rozłożoną jak samolot, o co tu chodzi do jasnej anielki. A pani do nas mówi, że owszem wieloródka bo troje dzieci ma, w tym jedno z cesarskiego, obciążony wywiad bo kilka poronień i jedno martwe się urodziło, ale to nie jest żaden 37 tydzień ciąży. No ale jak to? Mi już ręce zdrętwiały, koleżanki mi maskę zdjęły bo się bały że się uduszę, taka byłam czerwona. A kobieta na to, że ona 37 dzień z rzędu “ostro” z mężem współżyje, coby w ciążę zajść, nowe zabawki wypróbowują, a ją w trakcie kolka nerkowa złapała. Miny dziewczyn bezcenne. Szczególnie pani Danusi, która pierwsze co, to się za ratownikami zaczęła rozglądać, gdzie już się zmyli. Piorunki w jej oczach rosły z każdą chwilą. Przyszedł lekarz. Zbadał, usg zrobił i diagnozę potwierdził, że coś pani w drogach rodnych uszkodziło pochwę i szyjkę, stąd krwawienie. Ja już się rozebrałam z jałowych fartuchów i zaczęłam kartę przyjęcia pisać, bo co innego pozostało. Panią odwiozłyśmy na ginekologię, piętro wyżej, bo po co ją na porodowej trzymać. Pani Danusia, ostro podkurzona chodziła. Zanim wypisałam papiery, założyłam historię i oddałam dziewczynom na ginekologii to już świtać zaczęło. Nawet nie zauważyłam jak mi się oczy na fotelu zamknęły. Obudziły mnie wibracje telefonu. Siostra dzwoni. Tylko ona ma tak genialne pomysły, by na pogaduchy wybierać dziwne pory dnia. Odebrałam. “Cześć, masz może dyżur?”-słyszę w słuchawce, “No mam,a co?”- zapytałam, “A bo właśnie do ciebie jadę, wody mi odeszły ze dwie godziny temu i podkrwawiam, dzwoniłam po karetkę, ale nie przyjechali, to sąsiadka mnie autem przywiezie”. No nie powiem, mowę mi odebrało na chwileczkę, ale przytaknęłam żeby przyjeżdżała. I dopiero wszystkie lampki w mojej głowie zaczęły świecić jaskrawym światłem, ale takim neonem, że aż mnie zamroczyło na chwilę. Pomylili pacjentki. Babka w podobnym wieku co moja siostra, tez wieloródka z obciążonym wywiadem, podkrwawiająca. Zaczęłam się śmiać jak głupia, to się dziewczyny patrzyły jak na wariatkę. Więc tłumaczę co i jak, a one też w śmiech. Tego jeszcze nie grali po prostu. Nigdy się nie zdarzyło, aby pogotowie zabrało inną pacjentkę niż należało, nawet adres podobny i panie wyglądem do siebie. Podjechał czarny opel, widzę siostrę jak się turla niemalże po podjeździe do nas. Od razu zabrałyśmy ją na łóżko porodowe. Wszystko ok, było. A to krwawienie, zwykły czop odchodził. Trzy godziny później, z nową zmianą i niewielką moją pomocą urodził się Staś, chłop na schwał, 3775g, 10 punktów w skali Apgar, a ja zmęczona, przepocona i całkowicie wypruta z jakichkolwiek emocji poza ironicznym śmiechem mogłam wrócić do domu. Nigdy tego dnia nie zapomnę, bo sam widok małego blondasa będzie mi przypominał jak to można z pacjentki z kolką zrobić ciężarną. Dodam tylko, że nigdy więcej nie widziałam tej ekipy pogotowia stacjonującej u nas w szpitalu :slight_smile: