W życiu zawodowym położnej jest bardzo wiele chwil, które zakorzeniają się w pamięci i zostaną z nami już na zawsze. Chwile myślałam zanim zaczęłam pisać, które z tych wspomnień jest najmocniejsze i zarazem pozytywne ale muszę przyznać, że najsilniejsze jest niestety te smutne. Może dzięki temu wydarzeniu inaczej już potem podchodziłam do pacjentek.
Zdarzenie miało miejsce około 8 lat temu, były to początki mojej styczności z oddziałem i pacjentkami. Miałam wtedy jedne z najcięższych praktyk zawodowych i to już tak na wstępie studiów, mianowicie ginekologia onkologiczna w klinice. Klinika ta niestety w tamtym czasie była mocno wizualnie zniszczona a pacjentek na salach nieraz po kilkanaście, wrażenie koszmarne … Tamtego dnia na jednej z takiej sali właśnie było około 15 pacjentek( nawet na środek pokoju dawali łóżka bo tyle było przyjęć). Nie bardzo potrafiłam się odnaleźć, unikałam kontaktu z tymi kobietami ile się da. Jednak zlecenia same się nie zrobią więc zaczęłam podawać leki. Jedna z tych pacjentek onkologicznych, no oko około 40 latka w momencie gdy chciałam się odwrócić i wyjść po podaniu leku powiedziała łamiącym się głosem, że nie chcę tu być sama i nie chcę umierać. Jak na młodą kobietę, która nigdy nie miała styczności ze śmiercią muszę przyznać, że to wyznanie mnie ścięło z nóg. Wtedy dotarło do mnie jak te kobiety panicznie się boją i jak bardzo potrzebują wsparcia, chwycenia za rękę, uśmiechu, czasu, cokolwiek. Nie można być tylko robotem wykonującym zadania w takiej pracy co niestety miało miejsce notorycznie. Wtedy nie wiedziałam co robić więc tylko uśmiechnęłam się delikatnie i powiedziałam, że wyjdzie z tego. Myliłam się, kilka dni później już jej nie było wśród nas i do dziś żałuję, że nie dałam jej więcej od siebie.